Tym razem będzie inaczej… nie będę już się rozpisywał o tym jak mi się trenowało w 28 tygodniu planu treningowego do Maratonu. Tak naprawdę to nie ma o czym pisać – 2 spokojne treningi, tak krótkie i mało wymagające, że praktycznie nie chciało mi się wychodzić z domu. W tym tygodniu ważny był tylko jeden dzień – Niedziela 27 września 2015. Tego dnia osiągnąłem swój najważniejszy osobisty cel tego roku – ukończyłem Maraton. Teraz już wiem jak to jest walczyć z 42,195 metrami, co to jest ściana oraz dlaczego Maraton kończy się przede wszystkim głową (no dobra nogi też trochę pomagają).
Kiedy zacząłem swoje przygotowania 6 miesięcy temu chciałem “tylko” przebiec królewski dystans. Z upływem czasu i wzrostem formy moje ambicje wzrosły, zamarzyłem złamać 4 godziny. Na około miesiąc przed startem postawiłem sobie za cel, aby być tak blisko czasu 3 godziny 45 minut jak tylko się uda. Dzisiaj już wiem, że dobrze jest mieć ambitny cel, może nawet trochę na wyrost, ale absolutnie nie wolno się poddawać, nawet jeśli już w trakcie biegu wiesz, że celu nie uda się osiągnąć.
Mój Maraton rozpoczął się już w sobotę wieczorem, kiedy po przygotowaniu pakietu startowego oraz skompletowaniu wszystkich niezbędnych akcesoriów na start (ubranie, numer startowy, żele, izotonik, pulsometr, zegarek, słuchawki) długo nie mogłem zasnąć. Stresowałem się startem, a potem dodatkowo stresowałem się tym, że nie mogę spać przez co będę niewyspany i w słabszej formie niż bym chciał (wiem, że to trochę dziecinne, ale cóż przywilej debiutanta polega na wyolbrzymianiu wszystkiego przed startem).
Pobudka w niedzielę o 6:00 rano, tak aby wyjść z domu 7:30 i być w okolicach startu na Stadionie Narodowym po 8:00. Ta część planu udała się perfekcyjnie.
Pogoda w ten niedzielny poranek była wręcz wymarzona na Maraton – 9 rano około 10 stopni, bezchmurne niebo i prognoza na temperaturę między 14-16 stopni, a do tego wszystkiego pełne słońce, wręcz idealnie.
Przyznam szczerze, że się bałem, jeszcze przed startem ciągle miałem obawy – tyle razy słyszałem, że Maraton boli, że ma dwie połowy tą lepszą (którą znam z BMW Półmaratonu) i tą gorszą, którą miałem poznać dzisiaj. Oczywiście byłem pewien, że spróbuję i dam z siebie wszystko, ale czy przebiegnę całość?
8:45 na błoniach Stadionu Narodowego ostatnie słowa otuchy od moich dwóch najwierniejszych kibiców – Kasi i Hugo, którzy będę mnie potem wspierać na całej trasie i ruszyłem do swojej strefy startowej. Ustawiłem się na końcu 3:45 i tuż przed 3:50, ponieważ chciałem widzieć tych pacemakerów tak długo, jak będzie to możliwe, a najlepiej do samej mety 🙂 .Celowo zabrałem ze sobą 3 żele energetyczne, planując jedzenie na trasie co godzinę, tak, aby być na mecie przed upływem 4 godzin, na dłuższy wysiłek nie brałem już paliwa 🙂 , ot taka dodatkowa motywacja.
Punktualnie o 9:00 start. Byłem naładowany pozytywną energią i gotowy do walki. Wiedziałem, że nie mogę przesadzić z tempem na początku, bo potem będzie ciężko. Starałem się trzymać tempo w okolicy 5:20 min/km, gotowy przyspieszyć po połówce jak będę miał zapas energii. Początek był absolutnie rewelacyjny. Czułem się znakomicie, w idealnej formie, a atmosfera dookoła była wspaniała, słychać było rytm kroków i kilka tysięcy biegaczy realizujących swoje cele. Tak właśnie sobie wyobrażałem Maraton.
Tak dobrze było aż do mniej więcej 22 kilometra, kiedy wbiegliśmy do tunelu po Wisłostradą. Tutaj pierwszy raz poczułem ból, co dziwne chodziło o stopy. Nigdy wcześniej nie miałem z nimi problemu, tym razem bolały i to bardzo. Nie wiem dlaczego i jak to się stało, przecież wcześniej w tych samych butach (Under Armour SpeedForm Gemini) zrobiłem długie wybieganie 35 kilometrów i nie miałem żadnych problemów. Okazuje się, że Maraton rządzi się swoimi prawami i to co się sprawdziło na treningu, niekoniecznie sprawdzi się podczas zawodów. Po wybiegnięciu z tunelu zbiegłem na pobocze Wisłostrady i poluzowałem sznurowanie. To pomogło, ale tylko na chwilę – 2 kilometry dalej musiałem zatrzymać się po raz kolejny i zrobić to samo, a za kolejne 2 kilometry jeszcze raz. Po 26 kilometrach było już bardzo słabo, stopy bolały mnie nie do wytrzymania. Starałem się o tym nie myśleć i biegłem dalej, w czym zupełnie nieświadomie pomogła mi drobna biegaczka z UK, która biegła obok mnie z małym przenośnym głośnikiem z którego leciała sympatyczna energetyczna muzyka, pomagająca mi nie myśleć o bolących stopach. Po każdym zatrzymaniu musiałem trochę nadrobić, aby ją dogonić i trzymałem się muzyki.
Tak było mniej więcej do 32 kilometra, gdzie na bramie wisiał napis “32 km – wyścig się zaczyna” , wtedy przestałem odczuwać ból stóp, od tej pory bolało mnie już właściwie wszystko. Nie wiem czy to była ściana, czy coś innego, nie odcięło mi energii, po prostu bolały mnie wszystkie mięśnie od pasa w dół.
Poczucie humoru organizatorów nie zna jednak granic, tuż przed 34 km, czekał na nas podbieg ulicą Sanguszki. Nie pomogła mi nawet strefa kibicowania z głośną muzyką, musiałem zwolnić do truchtu. Zjadłem swój ostatni żel prawie idąc. Mniej więcej 10 minut później poczułem się trochę lepiej, przede mną Most Gdański, a więc wiedziałem, że zaraz będę na docelowej stronie Wisły. Cały czas brakowało mi siły, ale byłem w stanie biec, powoli, ale jednak biec. Teraz moje tempo było już bliższe 6:00 min/km, a ja czułem się naprawdę wyczerpany. Na kolejnym punkcie odżywczym zjadłem kilka kawałków banana, mimo, że nie planowałem tego robić. Miałem nadzieję, że żele mi wystarczą. Okazało się, że to był całkiem dobry pomysł. Od 38 kilometra przyspieszałem coraz bardziej, ale raczej siłą woli, niż energią z mięśni. Na 40 kilometrze minął mnie pacemaker na czas 3:50. Paradoksalnie bardzo mnie to ucieszyło, bo myślałem, że jest znacznie gorzej. Trzymałem się swojego “zająca” przez ten kilometr, a po minięciu znacznika 41 km, dostałem skrzydeł. Pomogły mi napisy ustawione na trasie – “jeszcze 800 m – wszyscy czekają”, dalej “400 metrów – ogień”, a szczerze mówiąc biegłem w szalonym tempie 5:04 min/km chcąc, aby ten bieg się jak najszybciej skończył. Linię mety przekroczyłem po upływie 3 godzin 49 minut i 46 sekund. Nieprzytomny ze zmęczenie padłem na ziemię.
Po krótkim, 45 minutowym 🙂 odpoczynku i posiłku regeneracyjnym udało mi się dotrzeć do moich kibiców i zrobić pamiątkowe zdjęcie z medalem i rewelacyjną pelerynką 🙂 .
Do teraz nie mogę uwierzyć, że udało mi się uzyskać tak dobry czas i nie jest to żadna kokieteria debiutanta. Od 22 kilometra, kiedy zaczęło boleć, przez 32 i chwilę zwątpienia, moim celem było już tylko dobiec, wynik nie grał roli. Mimo wszystko udało się. 6 miesięcy treningów, wstawania o świcie, poświęcania połowy niedzieli na długie wybiegania przyniosło oczekiwany efekt. To właśnie w tych chwilach słabości siły dodawały mi obrazki z moich miesięcy przygotowań oraz wspomnienia z wielu godzin i kilometrów wydeptanych ścieżek w Polsce i we Włoszech. Gdybym mógł cofnąć czas, niczego bym nie zmienił. Satysfakcja na mecie oraz poczucie zrealizowania drogi do celu wyznaczonego sobie 6 miesięcy temu są absolutnie bezcenne, zupełnie jak ten medal 🙂