Nareszcie! Po wielu długich jesienno – zimowych miesiącach przestawiliśmy czas na letni i treningi na zewnątrz nie są już tylko koniecznością, ale zaczynają sprawiać przyjemność. Już można nie tylko biegać normalnie ubranym, nie przypominając przy tym ludzika Michelin, ale nawet powoli można wyprowadzać rowery zamknięte w ciemnych piwnicach lub wpięte w trenażery. Innymi słowy idzie wiosna!
Poprzedni tydzień zakończyłem zdecydowanie wiosennie, najpierw w sobotę otwierając sezon rowerowy z Kuźnią Triathlonu, a w niedzielę startując w 11 PZU Półmaratonie Warszawskim.
Samego treningu rowerowego trochę się bałem. W końcu do tej pory poza krótką 35 minutową przejażdżką, rower szosowy głównie oglądałem i podziwiałem 🙂 Tym razem miałem w końcu spróbować jak to jest na nim jeździć. Na moje szczęście w tym tygodniu grupowy trening rozpoczął się na południu Warszawy, w moich okolicach, więc przynajmniej miałem mniej stresu, że się zgubię. Załapałem się do grupy początkującej, czyli takiej gdzie plan jazdy był na około 90-120 minut w tempie około 27-30 km/h. Oczywiście te liczby kompletnie mi nic nie mówiły, ale standardowo założyłem, że na pewno będzie dobrze. Tak też było – tempo 28 km/h jest jak najbardziej do utrzymania, ani nogi, ani serce za bardzo się nie zmęczyły. Zaliczyłem niestety kolejny (już drugi) upadek po nie do końca udanym wypięciu się z pedałów szosowych 🙂 . Mimo wszystko to był tylko mało istotny drobiazg i ogólnie grupowy trening rowerowy przy tak pięknej pogodzie, w takiej okolicy i z taką grupą to sama przyjemność.
Teraz już wiem, że pokonanie 45 kilometrów ze średnią prędkością około 28km/h to jazda rekreacyjna i zdecydowanie przyjemna. Dokładnie taka na jaką mogłem sobie pozwolić na dzień przed startem w 11 PZU Półmaratonie Warszawskim.
Tym razem, inaczej niż zwykle, na starcie zameldowałem się dosłownie kilka minut przed rozpoczęciem biegu. Z reguły lubię być w strefie startowej wcześniej, poczuć tą wyjątkową atmosferę wyczekiwania na start, wspólnej rozgrzewki – tym razem się nie udało (no cóż kiepskie planowanie 🙂 ). Tuż przed startem spotkałem dwóch kolegów-zawodników z KT – Krzysztofa i Piotra, którzy planowali pobiec w podobnym czasie jak ja- moim celem było zaatakowanie 1:40. To takie moje rachunki do wyrównania po BMW Półmaratonie w sierpniu zeszłego roku (zakończyłem z czasem 1:44). Wystartowaliśmy wspólnie, z planem aby każdy biegł we własnym zaplanowanym tempie, ale jednocześnie spróbujemy trzymać się razem tak długo jak to możliwe. Połowę dystansu trzymaliśmy się razem, a po 12 kilometrze każdy z nas już biegł swoim tempem i walczył z własnymi założeniami. Biegło mi się bardzo dobrze i cały czas pilnowałem zegarka, aby utrzymywać tempo w okolicy 4:50 min/km, a najlepiej trochę poniżej z planem, aby na ostatnich kilometrach jeszcze przyspieszyć. Po 15 kilometrze widziałem, że ciężko będzie przyspieszyć i raczej trzeba będzie walczyć o utrzymanie bieżącego tempa. Tutaj bardzo pomagała wspaniała atmosfera i doping kibiców. To co działo się na trasie od Łazienek praktycznie już do końca trasy, może z małymi przerwami, trudno opisać. Doping był absolutnie rewelacyjny i naprawdę robiło to ogromną różnice. Nawet ten “straszny” podbieg Belwederską był dużo łatwiejszy dzięki kibicom. Z drugiej strony jestem pewien, że wielu zawodników doceniło poczucie humoru organizatorów i umiejscowienie podbiegu na 19 kilometrze 🙂 . Ostatni kilometr biegłem już w okolicach 4:40, ale po tym podbiegu wydawało mi się to prawdziwym sprintem. Na mecie zameldowałem się zmęczony ale szczęśliwy z czasem 1 godzina 42 minuty i 46 sekund.
Muszę być wobec siebie uczciwy – to niestety wynik poniżej mojego planu, ale… po pierwsze bawiłem się doskonale, a po drugie poprawiłem swoją życiówkę z sierpnia ubiegłego roku o 2 minuty. Jak dla mnie po długich zimowych miesiącach to całkiem dobre rozpoczęcie sezonu 2016.