Do mojego debiutanckiego startu pozostało już mniej niż 30 dni. Do tej pory była to dosyć odległa perspektywa, ale teraz robi się już poważnie, a 12 czerwca jest niebezpiecznie blisko. Już powoli czuje lekkie zdenerwowanie, ale zarazem ekscytacje przed tym “pierwszym razem”. Na dodatek debiutuje na dystansie olimpijskim, gdzie pływanie ma dosyć duże znaczenie, ze względu na stosunkowo duży dystans porównując do pozostałych dyscyplin. Jak już wspominałem w moich wcześniejszych wpisach, pływanie nie jest moją najsilniejszą stroną, a właściwie to nauczyłem się pływać dopiero pod koniec listopada 2015. Z drugiej strony nikt nie obiecywał, że triathlon będzie łatwy i przyjemny.
Tak na prawdę z pływaniem jest już lepiej, moim celem na cały ten sezon było zejście poniżej 22 minut na 1000 metrów, jestem tuż przed rozpoczęciem sezonu, a udało mi się na Warszawiance pokonać ten dystans w ciągu 26 minut, więc jestem dobrej myśli. Szczerze mówiąc rozpoczynając pływanie w listopadzie nigdy bym nie przypuszczał, że moje cele pływackie będę określał czasem a nie dystansem do pokonania bez odpoczynku:) . Dodatkowo na początku maja zaopatrzyłem się w najlepszego przyjaciela, słabych pływaków czyli piankę.
Przed zakupem w ramach testów na Warszawiance dopasowałem dla siebie model Huub Aerious 3:5. Podobno jest to model, który pomaga słabym pływakom takim jak ja. Przepłynąłem w tej piance ponad 1000 metrów i przyznaje, że jestem absolutnie zachwycony pływaniem w piance. To nie jest tylko kwestia komfortu termicznego, pianka koryguje całą masę błędów i poprawia naszą pozycje w wodzie. Jeżeli bez pianki przepływam 400 metrów w 10 minut, a w piance ten sam dystans w 8 minut to jest coś na rzeczy 🙂 . Oczywiście zdaje sobie w pełni sprawę z tego, że trzeba doskonalić technikę i cały czas pracować na basenie, mimo wszystko dla mnie pływanie w piance to zupełnie inny poziom wygody i pewności siebie. Teraz już jestem dużo spokojniejszy o to, że się nie utopię (tutaj też pianka bardzo pomaga), oraz mam szanse wyjść z wody pokonując 1500 metrów i być w stanie kontynuować zawody 🙂 .
W kwestii roweru też już jest lepiej, a tak naprawdę to nareszcie można powiedzieć, że już jakoś jest, biorąc pod uwagę, że to mój pierwszy sezon na rowerze szosowym. Całą zimę kręciłem tylko pod dachem, potem pierwsze treningi to przede wszystkim jazda na kole, ale dopiero kiedy spróbowałem przejechać sam ponad 50 km zrozumiałem jak mało potrafię i jaka długa droga przede mną.
Tak jak ostrzegali mnie bardziej doświadczeni koledzy, ani jazda na kole, ani tym bardziej kręcenie pod dachem nie oddaje poziomu trudności jazdy na czas bez draftingu. Samemu utrzymanie średniej ponad 30 km/h wymaga już trochę wysiłku, podczas gdy taka sama jazda w grupie to praktycznie żaden problem. Jazda w grupie nawet ponad 80 km to cały czas przyjemny trening, ale ten sam dystans samemu już do przyjemności nie należy (pomijam przyjemny aspekt krajoznawczy). Dzięki tym doświadczeniom już wiem, że jeszcze mnóstwo pracy przede mną, a debiutancki sezon będzie raczej zdobywaniem doświadczenia niż walką o wyniki.
Na szczęście z bieganiem jest dobrze i po zimowych miesiącach udało mi się utrzymać formę z debiutanckiego maratonu we wrześniu zeszłego roku.
Cały czas jestem w stanie przebiec 10 km, poniżej 45 minut, a długie wybiegania powyżej 25 km nie stanowią dużego problemu. Generalnie jestem dobrej myśli na Berlin we wrześniu.
Już za niecałe 30 dni okaże się jak to wszystko układa się w jedną całość. Jeszcze nie mam opanowanej czwartej konkurencji, czyli strefy zmian, a podobno tutaj też można wiele zyskać, lub stracić. Nie wiem czy przypadkiem to nie jest najbardziej techniczna konkurencja. Jestem podekscytowany prawie jak przed maturą 🙂 i mam nadzieję ukończyć pierwsze zawody z godnością 🙂 . Jedno jest pewne – już w pierwszym starcie padnie życiówka 🙂