Na sezon 2018 główny cel był od początku jasny – złamanie 5 godzin na połówce Ironman’a. Dodatkowo w bonusie jak dobrze pójdzie to chciałem z treningu triathlonowego poprawić życiówkę na maratonie z Chicago czyli 3:23. Częściowo się udało… ale tylko częściowo 🙂
To miał być sezon zdecydowanie pod znakiem Tri – zaplanowane 6 startów w tym aż 3 połówki, aby zwiększyć swoje szanse na realizacje głównego celu 🙂 .
Na początek rozgrzewka na dystansie 1/2 IM na Majorce.
Wybrałem takie zawody, ponieważ w Maju pogoda na Majorce przypomina tą z którą będziemy się zmagać w Gdyni w sierpniu.
Czas po pływaniu praktycznie taki sam jak w poprzednim sezonie w Gdyni. O co chodzi dlaczego stoję w miejscu? Cała zima poszła na marne? Taka sama sytuacja z pływaniem będzie się powtarzała w ciągu kolejnych zawodów w tym sezonie, w najlepszym wypadku czasy takie same jak rok temu, ewentualnie słabsze.
Na Majorce był jeszcze dosyć trudny rower szczególnie dla osób trenujących na Mazowszu. Tutaj nawet nie chodzi o podjazdy bo z tym nie mam większych problemów, ale o strome zjazdy połączone z ostrymi zakrętami, które wymagają jednak zdecydowanie większych umiejętności technicznych trudnych do wyćwiczenia w Gassach 🙂 . Wynik na Majorce raczej do przemilczenia ;).
Dalej kilka startów nas krótszych dystansach, a potem bardzo fajny start na połówce w Finlandii, gdzie uzyskałem taki sam czas jak w Gdyni 2017 czyli 5:11. Wynik uznaje za przyzwoity biorąc pod uwagę bardzo silny wiatr na trasie rowerowej i fakt, że z T2 wybiegłem na trasę biegową w kasku na głowie, co oczywiście kosztowało mnie około 2 minut aby zawrócić i włożyć kask do worka :). Dzisiaj wydaje mi się to zabawne, ale wtedy nie było mi do śmiechu.
Wracając jednak do pływania, cały czas staram się zrozumieć skąd bierze się regres/stabilizacja formy na niskim poziomie. Oczywiście informacja zwrotna od trenera jest prosta – zbyt mało trenujesz. Postanowiłem to sprawdzić za pomocą statystyk, porównałem ten sam okres 12 miesięcy od października do października 2016-2017 z 2017-2018 i tutaj kolejna niespodzianka w bieżącym sezonie wypływałem o 6% dłuższy dystans niż w poprzednim. Niby mała różnica, ale przynajmniej wiem, że pływania nie było mniej. W takim razie nie do końca chyba chodzi o ilość treningów. Teraz logika podpowiada – w kolejnym sezonie pływaj mniej 🙂 ale jeszcze nie zdecydowałem się na takie innowacyjne podejście. A tak całkiem na poważnie to nie mam pojęcia z czego wynika ten brak mojej dobrej relacji z wodą. Może warto spróbować tak jak Lionel Sanders i zapisać się na zajęcia z dzieciakami 🙂
Moim startem A jak co roku była Gdynia i to tam był plan na łamanie 5 godzin.
Miałem wystarczająco dużo czasu na odpoczynek przed startem, plan treningowy realizowałem prawie w 100%, wszystko szło zgodnie z planem. Do tych zawodów podchodziłem z jasnym celem i sprecyzowanymi oczekiwaniami oraz pozytywnym nastawieniem.
Tutaj jeszcze taka mała dygresja – irytuje mnie kiedy słyszę od innych zawodników jeszcze przed ważnym startem, że będzie to start tylko na zaliczenie/treningowo, że nie ma formy, że jest kontuzja itp. Takie asekuracyjne podejście usprawiedliwiające jeszcze przed startem ewentualną porażkę. Trochę tak jak na studiach, kiedy na egzaminy nikt się nigdy nie uczył i wszyscy byli nieprzygotowani, a jednak większość zdawała. Jak dla mnie to standardowa ściema, a jak pisał ostatnio MKON – robisz nie płacz, płaczesz nie rób 🙂 Zgadzam się z tym w 100%. Poza tym znam lepsze sposoby na trening niż wydawanie 200 EUR np. na start w Gdyni.
W każdym razie na starcie czułem się przygotowany i gotowy do walki. Po wyjściu z wody nie było najlepiej – czas praktycznie taki sam jak w ubiegłym roku 44:52 – nie jest dobrze, ale nie poddaje się i wiem, że mogę walczyć dalej na rowerze i na bieganiu. Na rowerze było nieźle i raczej się jakoś specjalnie nie oszczędzałem, chociaż przelotna burza trochę pokrzyżowała moje plany i rower skończyłem z czasem 2:36, czyli 5 minut szybciej niż w 2017. Nie jest to czas marzeń, ale nie było tragedii. Na koniec bieganie i tutaj wiedziałem, że będzie walka o wszystko i na pewno do końca. Nawet na 19 kilometrze kiedy udało mi się policzyć w głowie, że to się nie uda, nie odpuszczałem do samej mety. Czas 1:34 to dobry wynik i lepszy o 4 minuty od poprzedniego roku.
Razem ze strefami zmian ukończyłem zawody z czasem 5:01:07 czyli do pełni szczęścia zabrakło 67 sekund. Mało? Może i mało, ale jednak to nadal jest 5tka z przodu, a nie taki był plan. Nie obwiniam za taki wynik nikogo poza sobą, to nie pogoda, warunki na trasie czy inni zawodnicy, po prostu najwyraźniej jeszcze nie byłem gotowy na 4kę z przodu, ale na pewno się nie poddaję i w przyszłym roku podejmuję rękawicę po raz kolejny.
Z optymistycznych akcentów w tym roku postanowiłem wziąć udział w 40tej edycji Maratonu Warszawskiego. To właśnie tam był mój debiut na tym dystansie i nie wyobrażałem sobie startować nigdzie indziej w okrągłe urodziny imprezy w Warszawie. Bazę miałem już przygotowaną z treningu triathlonowego, więc dołączyłem do tego 8 tygodni specyficznego treningu pod Maraton. Trochę szybkich akcentów, biegów tempowych i przede wszystkim długie wybiegania. Moim celem było na pewno poprawienie życiówki a idealnie zejście poniżej 3:10.
Rano w dniu startu, jak dla mnie, było potwornie zimno. Ja chyba jednak jestem stworzony do biegów bardziej w upale niż w zimnie, ale podobno takie warunki sprzyjają życiówkom. Atmosfera przed startem jak zawsze genialna, tysiące biegaczy, słońce, muzyka i sen o Warszawie 🙂 .
Od początku chciałem trzymać tempo w okolicach 4:20/4:22 tak długo jak to możliwe a potem zobaczymy 🙂 . Po przebiegnięciu połowy dystansu tempo idealnie zgodne z założeniami i cały czas pełen komfort. Nie przyspieszałem i nie dałem się ponieść ambicji ponieważ wiem, że Maraton to nie 2 x 21 km, tylko raczej 30+12 km. Po 30 km nadal było ok, ale chęci do przyspieszenia mi już jakoś minęły. Od 35 km zrobiło się trochę trudniej, czułem już ból w nogach, ale nie taki żeby zwalniać, poza tym przekonałem głowę i nogi, że lepiej trzymać to tempo i szybciej skończyć, niż zwalniać i przedłużać cierpienie. Na 39 km pojawił się Tomek z Kuźni Triathlonu na rowerze i jechał obok podtrzymując mnie na duchu.
To była duża dawka pozytywnej motywacji mimo, że nie specjalnie rozmawialiśmy, jakoś nie bardzo miałem już ochotę wystarczyło mi, że ktoś obok jest i pilnuje mojego tempa, poza tym trochę wstyd byłoby zwolnić 🙂 .
Wbiegłem na metę z czasem 3:04:30, czyli zdecydowanie powyżej moich oczekiwań. Ten wynik wynagrodził wszystkie godziny treningów, poranne wstawania, zmarnowane popołudnia w niedziele po długich wybieganiach, po których nie nadawałem się do niczego innego poza leżeniem na kanapie. Udało się poprawić życiówkę o 13 minut i gdybym to zrobił 2 tygodnie wcześniej mógłbym się zakwalifikować do Bostonu w przyszłym roku.
Na mecie czekali też moi najwierniejsi kibice czyli żona z dzieciakami. To taki dodatkowy benefit do zawodów w Warszawie, przyjechali mi kibicować, a nie tylko po to aby sprawdzić czy aby na pewno się nie utopię jak to ma miejsce w triathlonie.
Wynik w Maratonie pozwolił mi trochę bardziej optymistycznie spojrzeć na ten sezon i widzę, że w bieganiu jest duży progres. Na rowerze trzeba wykonać sporo pracy, ale jest miejsce na poprawę i co ważniejsze wiem jak to zrobić. Co do pływania to chyba gdyby nie hasło przewodnie Ironman’a – “Anything is possible” to chyba bym już sobie triathlon odpuścił. A tak nie ma co narzekać tylko od przyszłego tygodnia powrót na basen 🙂
2 comments on “Podsumowanie sezonu 2018 – 67 sekund”