Kiedy po maratonie w Berlinie w 2016 roku, zgłosiłem się do losowania startu w Chicago 2017, byłem prawie pewien, że tym razem się nie uda. W końcu zostać wylosowanym 2 lata pod rząd to już sporo szczęścia, a jednak, ku rozpaczy rodziny,  udało się :). Wiedziałem, że w 2017 zrobię kolejny maraton, ale nie spodziewałem się, że będzie to Chicago.

Sezon 2017 przepracowałem pod kątem startów w triathlonie przede wszystkim na dystansie pół-Ironman (70.3). Mniej więcej do połowy sierpnia nie przygotowywałem się specjalnie do maratonu. Po starcie w Gdyni do treningu dodałem standardowe długie wybiegania w weekend tak aby być gotowym na początek października. W moim przypadku ten plan zadziałał bardzo dobrze, więc wygląda na to, że trening do triathlonu jest na tyle wszechstronny, że działa całkiem nieźle nawet na maraton z drobnymi modyfikacjami na parę tygodni przed startem.

Do Chicago przyleciałem dopiero w czwartek po południu (3 dni przed maratonem), więc czasu na aklimatyzację do strefy czasowej nie było zbyt wiele. Ponieważ start był zaplanowany na godzinę 7:30 czasu lokalnego, czyli 14:30 czasu polskiego postanowiłem nie przestawiać się całkiem na czas lokalny i wstawałem codziennie o 5:00 rano. Dzięki temu w dzień startu o 7 rano będę całkiem przytomny i gotowy do biegu.

Piątek 6 rano pierwsza i ostania przebieżka wzdłuż wybrzeża jeziora Michigan dodatkowo pomogła mi pozbyć się zmęczenia po podróży.

Ta ścieżka wzdłuż wybrzeża robi ogromne wrażenie, nie tylko dzięki fajnym widokom, ale przede wszystkim ciągnie się przez wiele kilometrów, nie ma żadnych skrzyżowań świateł, są osobne pasy dla biegaczy i osobne dla rowerzystów 🙂 – idealnie!

W piątek koło południa postanowiłem odebrać pakiet startowy, tak aby w sobotę móc już tylko odpoczywać i oszczędzać nogi. Poza tym tak jakoś sobie wymyśliłem, że w piątek pewnie będzie jeszcze mało ludzi na Expo i po pakiet, bo przecież to jeszcze dzień pracujący.

No cóż pomyliłem się 🙂 . Jeżeli mamy 40.000 startujących to nie ma możliwości, aby nie było tłumów – nie ważne w jaki dzień ani o której godzinie. Mimo wszystko stanowiska odbioru pakietów były pogrupowane po numerach startowych w taki sposób, że po odbiór nie czekałem dłużej niż 10 minut. Wszystko poszło bardzo sprawnie. Do tego było jeszcze zorganizowane stanowisko wymiany koszulek i jeśli ktoś nie trafił z szacowaniem rozmiaru (tak jak ja) mógł podejść i wymienić na inny zostawiając swoją koszulkę, która szła do puli wymian. Bardzo sprytna koncepcja.

W sobotę standardowe carbo loading, co w Chicago nie jest zbyt trudne – wszędzie pełno włoskich restauracji, pizza i pasta do wyboru do koloru. Warto się jednak pilnować, bo większość jest bardzo tłusta i pokryta sporą ilością roztopionego sera – łatwo przedawkować węglowodany i przede wszystkim tłuszcz 🙂

W niedzielę pobudka o 5:00 rano tak aby 6:30, czyli godzinę przed startem, być już w okolicy startu. To jest niesamowite uczucie rano, kiedy jedziesz metrem na zewnątrz jeszcze ciemno, a 90% pasażerów podróżuje z workami startowymi. Czujesz się wtedy częścią takiej jednej biegowej rodziny, trudno to opisać, ale na pewno większość startujących zna to uczucie.

Po wyjściu z metra właściwie nie dało się zgubić.

Rzeka biegaczy kierowała się w stronę miasteczka biegowego. Przed wejściem na teren miasteczka obowiązkowe przeszukanie każdego biegacza i jego worka startowego. Co więcej na teren miasteczka wstęp był ograniczony tylko dla biegaczy, kibice musieli zostać przed bramkami – ze względów bezpieczeństwa, no cóż takie amerykańskie zwyczaje.

Wejście do strefy startowej poszło bardzo sprawnie, wszedłem o 7:15, czyli 15 minut przed oficjalnym startem. Dalej jeszcze amerykańska tradycja – czyli odśpiewanie hymnu i wreszcie start.

Od początku miałem plan trzymać tempo pomiędzy 4:40, a 4:45 min/km, tak aby złamać 3:20. Pierwszy kilometr 4:50, drugi 3:47, trzeci 4:43, a ja ciągle czuje, że biegnę tym samym tempem. Zacząłem podejrzewać, że Garmin coś przekłamuje. Szczególnie kiedy na znaczniku 5km na trasie na Garminie miałem już 5,5 km, a to niemożliwe żebym nadrobił 500 metrów na 5 km. Przy okazji ja nie jestem z tej grupy, która wierzy ślepo w to co pokazuje zegarek, ufam organizatorom i wiem, że trasa jest na pewno dobrze zmierzona, a błąd jest po stronie Garmina. Jak się okazało po zawodach Garmin się pomylił i to całkiem sporo:

Jak widać już po pierwszy kilometrze, zamiast tak jak wszyscy biec mostem wskoczyłem do rzeki potem po dachach budynków na chwilę do knajpy i wróciłem na trasę 🙂 Niestety wieżowce Chicago i GPS Garmina nie współpracują dobrze.

Nie zmienia to faktu, że nie wiedziałem jakim tempem biegnę i musiałem biec na wyczucie, co na koniec dnia okazało się całkiem dobrym pomysłem.

Biegło mi się naprawdę dobrze, nawet nie wiem kiedy zleciała połowa dystansu. Nigdy, nawet w Berlinie, nie widziałem tylu kibiców na trasie dopingujących biegaczy. Nie było 10 metrów kiedy się biegło samemu, ludzie byli rozstawieni przez cały czas. Niezliczona ilość oficjalnych punktów kibicowania z muzyką i jeszcze więcej spontanicznych grup organizowanych przez mieszkańców i turystów dopingujących swoich zawodników. To było naprawdę niesamowite uczucie biec w takim dopingu.

Wiem, że maraton to nie dwa razy 21 km, tylko bardziej 30 plus 12, więc czekałem na ten 30 km i co będzie dalej. Okazało się, że dalej było tak samo dobrze. Garmin nadal pokazywał tempo pomiędzy 4:40 a 4:50, ale i tak nie do końca mu ufałem, szczególnie, że już miałem prawie kilometr więcej na Garminie od tego co pokazywały znaczniki na trasie.

Tym razem nie było żadnej ściany, może to zasługa 5 żeli które zjadłem po drodze, może niesamowitego dopingu, a może po prostu mogłem biec szybciej, tak czy inaczej czułem, że jest bardzo dobrze. Jasne, że od 35 kilometra bolały plecy i nogi, pewnie, że byłem zmęczony, ale nie na tyle aby zwolnić, cały czas trzymałem w miarę równe tempo. Od 38 kilometra mijałem wielu biegaczy, którzy już szli i to dodawało mi jeszcze więcej motywacji :).

Ostanie 600 metrów przed metą organizatorzy zafundowali nam 300 metrowy podbieg, co było dosyć okrutnym dowcipem, ale na szczęście już było widać metę. Udało się ukończyć z czasem 3:23, a więc 20 minut szybciej niż w ubiegłym roku w Berlinie.

To był zdecydowanie mój najlepszy maraton pod każdym względem – zarówno mojego czasu, jak i trasy, kibiców i całej atmosfery. Gdybym startował jeszcze raz to absolutnie nic bym nie zmienił, mimo że zabrakło mi tych trzech minut do planu max :). Przynajmniej mam nad czym pracować na kolejny sezon 2018. Jeżeli ktoś się zastanawia, czy warto jechać na maraton do Chicago – to zdecydowanie warto!

Zakończenie sezonu made in US – Chicago Marathon was last modified: October 12th, 2017 by Andrzej

Leave A Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *