12 miesięcy przygotowań, ponad 2.000 wybieganych km, 7.100 km na rowerze i 210km w wodzie, wszystko po to aby usłyszeć na mecie “Andrzej you are an Ironman”. Czy było warto?
Myśl o tym aby wystartować na pełnym dystansie pojawiła się w mojej głowie już w 2019 i wtedy rozpocząłem pierwsze przymiarki do profesjonalnego trenera, planowania treningów zwracania uwagi na dietę. Chociaż tak naprawdę miałem ze sobą taką wewnętrzną umowę, że najpierw łamiemy 5 godzin na połówce a potem myślimy o pełnym dystansie. W 2019 udało się to dwukrotnie, najpierw w Suszu a potem w Gdyni, skoro takie były założenia to trzeba brać się do pracy 🙂 .
Niestety rok 2020 był jak wszyscy pamiętamy dosyć specyficzny, najpierw ograniczone możliwości jakiegokolwiek trenowania, o pływaniu nie wspominając, potem przekładne i odwoływane zawody. Plan na Ironman musiał poczekać do 2021 roku.
Od początku z trenerem – Mateuszem Kaźmierczakiem ustaliliśmy, że naszym celem będzie złamanie 10 godzin. Cel ambitny, ale teoretycznie w zasięgu. Mateusz planował trening a ja go wykonywałem, bez większej filozofii. Nie jestem fizjologiem, nie znam się na metodach treningowych, więc nie dyskutowałem z trenerem tylko robiłem swoje. Tak uczciwie udało mi się zrealizować około 90% założonego planu, czasem coś wypadło w pracy, czasem jakaś infekcja, czasem wyjazd z rodziną i trzeba organizować trening zastępczy. Tygodniowo wychodziło nam średnio około 12/13 godzin, czasem więcej czasem mniej. Dużo, mało? Moim zdaniem dużo i jest to spore obciążenie dla psychiki, rodziny i pracy. Przez cały okres przygotowania zawsze coś musisz zrobić, praktycznie nie ma wolnego czasu. 6 rano pobudka na basen, 21 wieczorem siedzisz na trenażerze, albo wychodzisz biegać. Pada śnieg – trudno i tak idziesz biegać, jest gorąco – twój pech akurat masz rower. Cały czas coś do zrobienia. Tutaj mała wskazówka – jeżeli decydujesz się na zrobienie pełnego dystansu – musisz sam tego chcieć. Bez wewnętrznej motywacji to się nie uda, nie zrobisz tego dla trenera, ani aby się pokazać przed znajomymi – jak nie masz tego “czegoś” w środku co chce się zmierzyć z tym dystansem – nic z tego nie będzie. Oczywiście pomijam fakt, uzgodnienia tego wcześniej z rodziną, to jest krok numer jeden.
Teraz pozostało jeszcze wybrać zawody i się zapisać. Tutaj wybór był prosty, kiedy tylko dowiedziałem się, że w Gdyni odbędą się zawody pod szyldem Ironman nie miałem wątpliwości. Pierwsze zawody IM na pełnym dystansie w Polsce – to musi być mój debiut. Ewidentnie kierowałem się sercem, a nie rozumem. Dopiero po zapisaniu przenalizowaliśmy z trenerem trasę 🙁 Około 1300m przewyższenia na rowerze, 4 pętle na bieganiu z dwoma podbiegami, pływanie w morzu (no dobra to było jasne od początku 🙂 . W takich warunkach musiało nastąpić zrewidowanie celu – złamanie 10 godzin na tej trasie w debiucie dla mnie było nie do zrobienia. Skupiliśmy się na tym, aby walczyć o jak najlepsze miejsce, a czas będzie jaki będzie.
Do Gdyni przyjechałem z rodziną i znajomymi już w czwartek, aby trochę odpocząć i poczuć klimat nadchodzących zawodów. Te kilka dni przed startem to przede wszystkim odpoczynek, jedzenie i regeneracja. Treningi to właściwie tylko rozruch, aby się już niepotrzebnie nie przemęczać.
Bardzo liczyłem na ciepłe zawody, lubię wysoką temperaturę i daje mi to chociaż trochę przewagi nad większością zawodników, ale niestety prognoza na niedzielę nie była obiecująca – 16 stopni rano plus deszcz, potem 18-21 i przelotne deszcze oraz burze. Mówi się trudno, warunki będą równe dla wszystkich.
Start na pełnym dystansie został zaplanowany na 7 rano, więc już o 6 razem z Markiem i Marcinem moimi kibicami i najlepszym supportem byliśmy w strefie zmian. Pogoda zgodnie z prognozą, czyli rześko i lekki deszcz. Co ciekawe noc przed zawodami udało mi się przespać pełne 6 godzin, a spodziewałem się, że będzie znacznie gorzej. Stres przed startem zaczął się dopiero teraz na plaży, na 30 minut przed zawodami. Wtedy Marek przypomniał mi o tych wszystkich porankach w zimie, kiedy biegałem po śniegu przy -5 stopniach, albo o rowerze w bluzie przeciwwiatrowej tuż po wschodzie słońca, wskakiwaniu do zimnego basenu o 7 rano w lutym – ta praca już została wykonana dzisiaj to tylko wisienka na torcie 🙂
Dla mnie trasa pływacka była zaplanowana idealnie – najpierw jedna pętla 1900 metrów i australian exit, czyli wyjście na plaże i takie małe kilku metrowe kółeczko, a potem kolejne 1900 metrów i strefa zmian.
Dzięki takiemu układowi, po pierwsze nie wypływamy prawie 2km w pełne morze, tylko około 1km, a po drugie takie wyjście jest dobrym sygnałem dla głowy, że już połowa drogi za mną. Pływanie poszło mi nadzwyczaj dobrze, jak na moje możliwości, nie dłużyło się jakoś specjalnie, płynąłem w sporej grupie, około 10 osób. Były fale, ale nic nadzwyczajnego. Dopiero pod koniec drugiej pętli, poczułem lekkie objawy choroby morskiej, bo jednak ponad godzina pływania na falach robi swoje, ale nic złego się nie wydarzyło.
Szybkie wyjście z wody i dobieg do roweru. Według Garmina ten cały dobieg miał lekko ponad 500 metrów, więc był dosyć długi. Całość razem z przebraniem się, zajęła mi 6 minut (trochę długo, ale to była długa strefa).
Początek roweru nie był obiecujący, nie dość, że zaczęło się od długiego podjazdu to jeszcze było mokro po porannym deszczu. Po wyjeździe z miasta był kawałek do pętli (jechaliśmy dwie pętle plus dojazd i powrót do Gdyni), złapałem dobry rytm i starałem się trzymać moc w okolicach 200 watów. Średnia prędkość bardzo się wahała od 27-36 km/h, na pewno chciałem pojechać poniżej 6 godzin, czyli absolutne minimum to 30 km/h. Jak to w debiucie ciężko planować mając z tyłu głowy, że jeszcze potem jest maraton.
Odnośnie jedzenia to miałem w bidonie rozpuszczone 13 żeli energetycznych GU, rozwiązanie testowane na długich zakładkach, plus połowę bułki z serem (drugą połowę zgubiłem) i pastylki z solą SaltSticks. Na szczęście mój żołądek dobrze sobie radzi z żelami, jakoś nie mam problemu z zasłodzeniem 🙂 Do 120/130 km jechało mi się całkiem dobrze w miarę równo, potem jakoś zgubiłem koncentracje i zacząłem liczyć kilometry do końca. To nie był dobry pomysł, wtedy właśnie zaczynasz odczuwać zmęczenie, pojawia się myśl, że już jesteś zmęczony a potem jeszcze maraton. Na szczęście trwało to dosyć krótko i już od 150km zacząłem widzieć zbliżający się koniec, co napawało mnie optymizmem.
Ostanie 10km to był już sprint do strefy, nie tylko było z górki, ale jeszcze do tego z wiatrem. Prędkość podskoczyła do 40km/h, a razem z nią moje nadzieje na ukończenie tego etapu w przyzwoitym czasie. Wpadłem do strefy zmian po 5 godzinach i 48 minutach, więc cel minimum został osiągnięty.
Po rozpoczęciu biegu, czekała mnie niespodzianka – każdy kto jeździ sporo na rowerze wie, że tak po 120/150km pedałowania, po zejściu z roweru jesteś cały spięty, bolą plecy i generalnie jedyne na co masz ochotę to się położyć. Tym razem wcale tak nie było, byłem tak zadowolony z tego, że już nie muszę pedałować, że bieganie było czystą przyjemnością (przynajmniej na początku). Pierwsze 10km minęło błyskawicznie w tempie 4:38min/km, czułem się bardzo dobrze i nawet podbiegi wchodziły bez problemu.
Drugie 10km, też było dosyć komfortowe, ale tempo już spadło do 4:44min/km, czyli cały czas bardzo dobrze jak na Ironman. Niestety po 20km, zaczął się dla mnie maraton, to nie była typowa ściana, po prostu zmęczenie materiału, organizm już nie chciał biec, a właściwie nie chciał już nic, tylko położyć się gdziekolwiek i leżeć. Tutaj dużą pomocą dla głowy byli moi prywatni kibice- Marek, Marcin, Justyna i Kasia z Anią i fenomenalne dzieciaki, którzy stali w różnych miejscach trasy i mnie dopingowali.
Nawet gdybym chciał iść zamiast biec to było mi wstyd przed nimi, więc biegłem, a właściwie to truchtałem w tempie 5:01min/km. Nie pomagało nawet to, że Marek i Marcin próbowali chwilami biec obok aby mnie podnieść na duchu. Ostatnie 10km to już walka o ukończenie zawodów, kilka momentów kiedy na podbiegach i punktach odżywczych robiłem sobie spacer zamiast biegu i tempo spadło do 5:10min/km. Na szczęście meta była już w zasięgu wyobraźni a potem i wzroku.
Na metę wbiegłem z czasem 11 godzin i 45 sekund. Czas na debiut całkiem w porządku jak na tak wymagającą trasę, ale jednak te 45 sekund trochę boli… może gdybym nie szedł na jednym z ostatnich podbiegów byłoby inaczej, kto wie… Ale w końcu tym razem jeszcze nie chodziło o czas.
Na mecie łzy wzruszenia i szczęścia, głównie z powodu tego, że to już koniec. Nareszcie znowu nic nie muszę, nie muszę jechać, ani biec, nie musze myśleć o kolejnym tygodniu treningowym, o tym co zjeść a czego lepiej nie.
Czy warto poświęcać wiele miesięcy na przygotowanie i start w Ironman? Zdecydowanie tak – sam proces przygotowania, treningi, jest bardzo wymagający, ale z drugiej strony udowadniasz sobie, że kiedy ustawisz sobie jakiś cel, to mimo tego, że nie jest łatwo, dążysz do jego osiągnięcia i realizujesz swoje założenia. Tak to kosztuje sporo czasu, wyrzeczeń – twoich i rodziny, ale satysfakcja ze zrobienia czegoś co jeszcze rok temu było nieosiągalne jest ogromna. Moim zdaniem przekłada się to także na planowanie i wyznaczania ambitnych celów poza sportowych.